niedziela, 20 października 2013

Samotność

– czyli coś, co przeraża każdego z nas (nawet, jeśli się do tego nie przyznaje).

Długo nie pisałam, bo wydawało mi się, że nie mam na co narzekać, a moje myślenie zostało spłycone na tyle, że wolałam wasze biedne móżdżki od tego uchronić. Ale powróciłam! Czas zacząć smęcenie.
Wyobraźcie sobie, że idziecie do kina; z drugą połówką, w grupie znajomych, z rodzicami, ciotką, babką, wujkiem i chuj wie kim jeszcze. Zajmujecie miejsca i dostrzegacie samotnie siedzącą osóbkę. Co myślicie? Pewnie, że jest żałosna, ktoś ją wystawił, nie ma znajomych, a do tego jest niedojdą życiową, nie? I nawet, jeśli się do tego nie przyznacie, w jakimś tam stopniu to i tak wam przemknie przez głowę. I możliwe, że w jakiejś jednej milionowej macie rację. Ale też niekoniecznie.
Gdy pod wpływem impulsu zarezerwowałam bilet na wieczorny seans, patrzyłam na to zupełnie inaczej. Nie szłam tam dlatego, bo chciałam kogoś poznać w bajkowy sposób (choć to byłaby miła odmiana), ale po to, aby w choć minimalnym stopniu zapełnić pustkę, która mi towarzyszyła podczas siedzenia w opuszczonych czterech ścianach. Chciałam wyjść do ludzi, chociaż przez chwilę zapomnieć o tym, jak daleko są najbliższe mi osoby i o tym, że będę ich wszystkich widzieć dopiero za jakieś dwa tygodnie. 
Siedząc w kinie doszłam do wniosku, że wcale nie jestem żałosna, a wręcz odwrotnie. Że mam w sobie na tyle odwagi, aby pójść samotnie do kina, usiąść na miejscu i delektować się tekstami oraz fabułą "Ambassady" Machulskiego, wbrew właśnie takim dziwnym spojrzeniom zupełnie obcych mi ludzi. No bo co? Nie znają mnie, nie zobaczymy się pewnie nigdy więcej, więc dlaczego mam się przejmować ich opinią? Jebać to, kolokwialnie mówiąc.
Zrozumiałam jeszcze, że aby to zrobić, trzeba przede wszystkim zaakceptować swoje aktualne położenie, stan, w którym się znajdujemy. I ja to zrobiłam. Przełamałam pewną barierę, stereotyp i zaakceptowałam siebie. Zaakceptowałam swoją samotność, dodałam ją do pakietu się ze mną wiążącego, obok chodzącej wredoty i ociekaniem sarkazmem, a także wyśmiewania stereotypów. I jestem z niej dumna. Może niekoniecznie z niej. Bardziej z tego, do jakich wniosków doszłam. I już się nie boję być sama. Może czasem nieudolnie idzie mi to okazać, ale – co ma być, to będzie. Ja nie narzekam. Wsio.

Julia bez Romea radzi: akceptujcie siebie; swoje wady i zalety. Zaakceptujcie również swoją samotność. Może jest uciążliwa, może czasami daje w kość, ale kiedy się z nią w końcu pożegnacie – cała ta sytuacja okaże się miłym zaskoczeniem. Nie szukajcie. Nie gmerajcie. Wszystko się czai za rogiem – postarajcie się tylko skręcić w odpowiednią uliczkę. 

Ci, którzy znoszą tę całą paplaninę

Łączna liczba wyświetleń

Follow this blog with bloglovin

Follow on Bloglovin