– czyli palimy za sobą mosty (zostawiając maleńkie kładki dla VIP-ów) i zaczynamy od nowa.
Jak mówi tytuł: przeprowadziłam się. Do innego miasta, do zupełnie nowego otoczenia, nowych ludzi... Wszystko tu jest takie, kurwa, nowe (wybaczcie mi z góry język, naoglądałam się filmów z Pazurą poprzedniego wieczoru). Nawet nie wiem, od czego mam zacząć. Na pewno nie ruszam się dalej, niż sięga moje spojrzenie, a także nikła orientacja w terenie – nawet z mapą miasta w dłoni.
Z przeprowadzkami wiąże się to całe pakowanie, planowanie, dojazd i co tylko – czyli wszystko, czego nie mogę zdzierżyć. Z natury jestem osobą impulsywną, chaotyczną i najnormalniej w świecie: leniwą. Jednak studia do czegoś zobowiązują, prawda? Trzeba wziąć dupkę w troki i jechać prawie na drugi koniec kraju, żeby się edukować, dostać papierek i potem wyjechać do Anglii, by pracować na zmywaku czy coś.
Ale jakby nie patrzeć – tego potrzebujemy. Zmian otoczenia, znajomych, koloru włosów lub paznokci (w przypadku pań). Tylko dzięki temu możemy się rozwijać, sprawdzić i w przypadku porażki: załamać. Nie, żebym już z góry zakładała, że mi nie wyjdzie i wrócę z podkulonym ogonem. Wręcz przeciwnie. Będę zaciskać zęby, uśmiechać się w sposób wymuszony, każdemu powiem, że jest fantastycznie, aby potem znaleźć rozwiązanie danego problemu. Taka już jestem – nie potrafiłabym się przyznać do porażki, nawet jeśli to wiązałoby się z naprawdę fatalnym samopoczuciem. Może to jest złe, może mam spaczone myślenie (nie zdziwiłabym się), ale nie umiałabym tak się zachować. Nie i koniec.
Siedząc na łóżku, słuchając muzyki z laptopa, przeplatanej z odgłosami przejeżdżających karetek, przekleństw dresów stojących pod klatką lub wrzasków głupich dzieci ganiających się dookoła bloku naprzeciwko – stwierdzam, że wybór oddalonego o prawie trzysta kilometrów miasta nie był zły. To tutaj nikt nas nie zna, nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jesteśmy, co zrobiliśmy w przeszłości i najważniejsze: ocenia nas tylko i wyłącznie przez pryzmat naszego wyglądu (bądźmy realistami, KAŻDY TO ROBI), a nie jakiejś żenującej akcji podczas jednej z imprez (nie, żeby Wasza kochana Dziewica Orleańska takie miała, broń boże!). Dzięki temu uczymy się samodzielności, kreujemy charaktery, itepe, itede.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia przeprowadzki: tęsknota.
Nie, żebym trzymała się maminej spódnicy, a do tego była ukochaną córeczką tatusia. Co to, to nie. Jednak nie ukrywam, że jestem dosyć związana z nimi, a także z młodszym, wkurzającym rodzeństwem. Kiedy jest ciężko nie idzie pójść, wypłakać się, poczuć tej rodzinnej atmosfery. Pozostaje Skype, ale to i tak nie to samo. No i inni ludzie mi bliscy: Ewcia, Mania, Shane, Motyka i jeszcze kilka innych. Wszyscy rozpierzchnięci po całym kraju, mamy jedynie kontakt przez smsy czy inne cholerstwo. Jak już wcześniej wspominałam – to nie to samo. I pomimo mojego paskudnego charakteru i genu wredoty (jestem pewna, że coś takiego istnieje!): tęsknię. I czuję się sama. Przynajmniej na razie.
Julia bez Romea radzi: nie obawiajcie się przeprowadzek i zmian. To one są nam potrzebne, to one sprawiają, że poznajemy samych siebie. A jeśli zatęsknicie: po prostu zadzwońcie lub napiszcie smsa do osoby bliskiej. Bawcie się tą przeprowadzką, czerpcie z tego, co tylko możecie. Macie jedno życie, a zawsze dobrze zdemoralizować swoje wnuczęta opowieściami o orgiach i innych ciekawych ekscesach związanych z życiem w akademiku.