wtorek, 26 listopada 2013

Matko i córko, pomocy!

 czyli brak czasu robi swoje. Niestety.

PRZEPRASZAM. Kurde, przepraszam za to, że tak długo nic nie dodawałam, milczałam, zero jakiegokolwiek odzewu. Ale mam wymówkę (ha!, jak zawsze). Mianowicie: studia. 
Ten legendarny okres w życiu każdego człowieka, który opisuje się następująco, często przez pryzmat imprez, jakie zaliczył, facetów, których się napotkało na swojej drodze, bądź dziewcząt lepiących się w klubach. Co kto lubi. Ale oprócz tych iście mitycznych opowieści, pozostaje jeszcze jeden aspekt studiowania, o którym mam zamiar opowiedzieć.
Po przeżyciu prawie dwóch miesięcy, nie mogę siebie uznać za jakiegoś eksperta w dziedzinie savoir-vivre'u uczelnianego, nie mam wtyczek w akademikach, ani nie chodzę wiecznie skacowana na wykłady. Nie mam nagłych problemów z odżywianiem i robieniem jedzenia, ani też nie robię za chodzące widmo, które się nie wysypia, itepe, itede.
I powiem tak: studia są najlepszym okresem w życiu każdego człowieka. To jakiś zalążek samodzielnego życia, pierwsze porażki, pierwsze pilnowanie własnego tyłka, pierwsze imprezy bez jakiejkolwiek kurateli ze strony rodziców. Na niektórych odbija się to pozytywnie, na innych – nieco mniej. Do tego poznawanie nowych ludzi, próbowanie czegoś, do czego się nie miało dostępu (bez skojarzeń, mowa o jedzeniu). Ale studiowanie posiada jeszcze jeden aspekt: pożera mnóstwo czasu. 
Jako osoba studiująca kierunek dość techniczny (ścisły, jak kto tam woli), przez co czasami mam przedmiotów i zaliczeń więcej od niejednego studenta prawa. Niestety, ale mój dzień przez ostatnich kilka tygodni wyglądał następująco: pobudka, prysznic, śniadanie, uczelnia, jedzenie, sen, pobudka, nauka, znowu sen i tak w kółko Macieju, co na swój sposób sprawiało, że czułam się przybita tą wszechobecną monotonią. No bo ile można? Raz na tydzień czy tam dwa tygodnie wyszłam ze znajomymi, wróciłam w godzinach nocnych i po odsypianiu traciłam połowę następnego dnia, co mogłam spożytkować na naukę i co tam tylko. Ale coś nie wychodziło.
Jednak ta część mnie, która prowadzi bloga, próbuje zmotywować się do napisania czegoś bardziej podniosłego i (w przyszłości) wydania tego... Zaniedbałam to na rzecz życia, w którym niejednokrotnie się gubiłam. Sprawy rodzinne, długie rozmowy z przyjaciółmi, bardzo ciekawe konwersacje w kuchni wraz ze współlokatorami... To sprawiło, że na swój sposób zatraciłam część siebie, którą tak pielęgnowałam i wręcz gloryfikowałam, traktując jako coś, z czego powinnam być dumna. Po zrzuceniu czterech kilogramów, spędzeniu kilku nocy na rozmyśleniach i rozmowach z pewną osobą zdałam sobie sprawę, że zmieniłam się nie do poznania. Nie chodzi tylko o fakt, iż wyglądam inaczej. Nie chodzi o to, że zaczęłam nosić kiecki, które kiedyś dla mnie były wrogiem numer jeden. Zapomniałam całkowicie o radości, jaka płynie z pisania, dzielenia się swoimi przemyśleniami i wyobrażeniami z całym światem – czy to w formie bloga, opowiadania czy czegoś innego. Zapomniałam o tym, jak to jest marzyć o księciu na białym koniu, skupiając się na poszukiwaniu czarnego rycerza, który był jego całkowitym przeciwieństwem. Nie pamiętałam też o tym, jaka byłam kiedyś, tłumacząc sobie, że dawna JA była słabą, głupią i naiwną panienką. 
Owszem, byłam głupia i naiwna. Ale czy słabsza od kreatury, jaką się stałam teraz? Mogłam tak sobie powtarzać, wmawiać na każdym kroku, by w końcu uwierzyć, że to prawda. Ale teraz, z perspektywy czasu, gdy znowu siadam przed klawiaturą i palce wbijają nierytmicznie kolejne litery na ekran komputera... Coś jest nie tak. Coś się zmieniło, a ja nie wiem co. Straciłam panowanie nad czasem, nad tokiem wydarzeń w moim życiu. 
I to jest moje postanowienie na najbliższy czas: odnaleźć ten moment i przestudiować wszystko krok po kroku, aby dowiedzieć się czy tak naprawdę te wszelakie zmiany są złe, czy to jest tylko takie moje chwilowe urojenie spowodowane burzą hormonalną.

Julia bez Romea radzi: nic. Dopóki sama nie ogarnie siebie i swojego żywota. No, może poza jedną rzeczą: nie zmieniajcie się, jeśli nie musicie. Nie odpychajcie od siebie ludzi, jeśli potem macie tego żałować. Czasu nie uda się zmienić, a potem możecie próbować naprawić pewne relacje, jednak okaże się za późno. Pilnujcie siebie i swoich wyborów. Życzę też, aby nie wszystkie były dobre, piękne i świetne. Tylko w taki sposób jesteśmy w stanie się nauczyć tego i owego. 

niedziela, 20 października 2013

Samotność

– czyli coś, co przeraża każdego z nas (nawet, jeśli się do tego nie przyznaje).

Długo nie pisałam, bo wydawało mi się, że nie mam na co narzekać, a moje myślenie zostało spłycone na tyle, że wolałam wasze biedne móżdżki od tego uchronić. Ale powróciłam! Czas zacząć smęcenie.
Wyobraźcie sobie, że idziecie do kina; z drugą połówką, w grupie znajomych, z rodzicami, ciotką, babką, wujkiem i chuj wie kim jeszcze. Zajmujecie miejsca i dostrzegacie samotnie siedzącą osóbkę. Co myślicie? Pewnie, że jest żałosna, ktoś ją wystawił, nie ma znajomych, a do tego jest niedojdą życiową, nie? I nawet, jeśli się do tego nie przyznacie, w jakimś tam stopniu to i tak wam przemknie przez głowę. I możliwe, że w jakiejś jednej milionowej macie rację. Ale też niekoniecznie.
Gdy pod wpływem impulsu zarezerwowałam bilet na wieczorny seans, patrzyłam na to zupełnie inaczej. Nie szłam tam dlatego, bo chciałam kogoś poznać w bajkowy sposób (choć to byłaby miła odmiana), ale po to, aby w choć minimalnym stopniu zapełnić pustkę, która mi towarzyszyła podczas siedzenia w opuszczonych czterech ścianach. Chciałam wyjść do ludzi, chociaż przez chwilę zapomnieć o tym, jak daleko są najbliższe mi osoby i o tym, że będę ich wszystkich widzieć dopiero za jakieś dwa tygodnie. 
Siedząc w kinie doszłam do wniosku, że wcale nie jestem żałosna, a wręcz odwrotnie. Że mam w sobie na tyle odwagi, aby pójść samotnie do kina, usiąść na miejscu i delektować się tekstami oraz fabułą "Ambassady" Machulskiego, wbrew właśnie takim dziwnym spojrzeniom zupełnie obcych mi ludzi. No bo co? Nie znają mnie, nie zobaczymy się pewnie nigdy więcej, więc dlaczego mam się przejmować ich opinią? Jebać to, kolokwialnie mówiąc.
Zrozumiałam jeszcze, że aby to zrobić, trzeba przede wszystkim zaakceptować swoje aktualne położenie, stan, w którym się znajdujemy. I ja to zrobiłam. Przełamałam pewną barierę, stereotyp i zaakceptowałam siebie. Zaakceptowałam swoją samotność, dodałam ją do pakietu się ze mną wiążącego, obok chodzącej wredoty i ociekaniem sarkazmem, a także wyśmiewania stereotypów. I jestem z niej dumna. Może niekoniecznie z niej. Bardziej z tego, do jakich wniosków doszłam. I już się nie boję być sama. Może czasem nieudolnie idzie mi to okazać, ale – co ma być, to będzie. Ja nie narzekam. Wsio.

Julia bez Romea radzi: akceptujcie siebie; swoje wady i zalety. Zaakceptujcie również swoją samotność. Może jest uciążliwa, może czasami daje w kość, ale kiedy się z nią w końcu pożegnacie – cała ta sytuacja okaże się miłym zaskoczeniem. Nie szukajcie. Nie gmerajcie. Wszystko się czai za rogiem – postarajcie się tylko skręcić w odpowiednią uliczkę. 

niedziela, 29 września 2013

Przeprowadzka

– czyli palimy za sobą mosty (zostawiając maleńkie kładki dla VIP-ów) i zaczynamy od nowa.

Jak mówi tytuł: przeprowadziłam się. Do innego miasta, do zupełnie nowego otoczenia, nowych ludzi... Wszystko tu jest takie, kurwa, nowe (wybaczcie mi z góry język, naoglądałam się filmów z Pazurą poprzedniego wieczoru). Nawet nie wiem, od czego mam zacząć. Na pewno nie ruszam się dalej, niż sięga moje spojrzenie, a także nikła orientacja w terenie – nawet z mapą miasta w dłoni. 
Z przeprowadzkami wiąże się to całe pakowanie, planowanie, dojazd i co tylko – czyli wszystko, czego nie mogę zdzierżyć. Z natury jestem osobą impulsywną, chaotyczną i najnormalniej w świecie: leniwą. Jednak studia do czegoś zobowiązują, prawda? Trzeba wziąć dupkę w troki i jechać prawie na drugi koniec kraju, żeby się edukować, dostać papierek i potem wyjechać do Anglii, by pracować na zmywaku czy coś. 
Ale jakby nie patrzeć – tego potrzebujemy. Zmian otoczenia, znajomych, koloru włosów lub paznokci (w przypadku pań). Tylko dzięki temu możemy się rozwijać, sprawdzić i w przypadku porażki: załamać. Nie, żebym już z góry zakładała, że mi nie wyjdzie i wrócę z podkulonym ogonem. Wręcz przeciwnie. Będę zaciskać zęby, uśmiechać się w sposób wymuszony, każdemu powiem, że jest fantastycznie, aby potem znaleźć rozwiązanie danego problemu. Taka już jestem – nie potrafiłabym się przyznać do porażki, nawet jeśli to wiązałoby się z naprawdę fatalnym samopoczuciem. Może to jest złe, może mam spaczone myślenie (nie zdziwiłabym się), ale nie umiałabym tak się zachować. Nie i koniec. 
Siedząc na łóżku, słuchając muzyki z laptopa, przeplatanej z odgłosami przejeżdżających karetek, przekleństw dresów stojących pod klatką lub wrzasków głupich dzieci ganiających się dookoła bloku naprzeciwko – stwierdzam, że wybór oddalonego o prawie trzysta kilometrów miasta nie był zły. To tutaj nikt nas nie zna, nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jesteśmy, co zrobiliśmy w przeszłości i najważniejsze: ocenia nas tylko i wyłącznie przez pryzmat naszego wyglądu (bądźmy realistami, KAŻDY TO ROBI), a nie jakiejś żenującej akcji podczas jednej z imprez (nie, żeby Wasza kochana Dziewica Orleańska takie miała, broń boże!). Dzięki temu uczymy się samodzielności, kreujemy charaktery, itepe, itede.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia przeprowadzki: tęsknota.
Nie, żebym trzymała się maminej spódnicy, a do tego była ukochaną córeczką tatusia. Co to, to nie. Jednak nie ukrywam, że jestem dosyć związana z nimi, a także z młodszym, wkurzającym rodzeństwem. Kiedy jest ciężko nie idzie pójść, wypłakać się, poczuć tej rodzinnej atmosfery. Pozostaje Skype, ale to i tak nie to samo. No i inni ludzie mi bliscy: Ewcia, Mania, Shane, Motyka i jeszcze kilka innych. Wszyscy rozpierzchnięci po całym kraju, mamy jedynie kontakt przez smsy czy inne cholerstwo. Jak już wcześniej wspominałam – to nie to samo. I pomimo mojego paskudnego charakteru i genu wredoty (jestem pewna, że coś takiego istnieje!): tęsknię. I czuję się sama. Przynajmniej na razie. 
Julia bez Romea radzi: nie obawiajcie się przeprowadzek i zmian. To one są nam potrzebne, to one sprawiają, że poznajemy samych siebie. A jeśli zatęsknicie: po prostu zadzwońcie lub napiszcie smsa do osoby bliskiej. Bawcie się tą przeprowadzką, czerpcie z tego, co tylko możecie. Macie jedno życie, a zawsze dobrze zdemoralizować swoje wnuczęta opowieściami o orgiach i innych ciekawych ekscesach związanych z życiem w akademiku. 

wtorek, 17 września 2013

Cioteczka w czerwonym samochodzie

– czyli chrzanienie o dupie Maryni zakrawające o narzekanie na własną egzystencję i wszechobecną ludzką głupotę.

Naprawdę nie chciało mi się pisać przez ostatnie kilka dni, jednak cieszę się niezmiernie, że czytelników przybywa, a i niektórzy zadają mi konkretne pytania, opisując własne historie. Zanim zacznę swoje biadolenie, chciałabym zaznaczyć, że ciężko mi czytać komentarze zostawione pod wszystkimi postami, dlatego jeśli macie do mnie jakieś pytania, piszcie, proszę, pod aktualnym wydaniem lub w nowo powstałej zakładce: "Dla Was!". Dziękuję. ;)
Zanim zacznę, chcę uprzedzić, że wszystko poniżej jest wynikiem buzujących hormonów, przez co cała wypowiedź jest, za przeproszeniem, w chuj chaotyczna. Dziękuję po raz drugi.

A teraz do rzeczy!
Jak każda przedstawicielka płci pięknej jestem zmuszona przeżyć kilka dni w miesiącu, podczas których mam ochotę pourywać wszystkim zakute łby, zajadać się lodami zagryzając je popcornem, a przy okazji płacz wywołuje u mnie nawet mały kotek bawiący się włóczką (choć tych diabłów normalnie nie mogę ścierpieć). Ach! Jeszcze coś. Zaczynam myśleć (tak, tak, czekam na wytykanie tego, co się dzieje, gdy okres mi się nie zbliża. Uprzedzę: też myślę. Czasami.). W nadmiernych ilościach, mieszając ze sobą odczucia, emocje i tracąc całkowicie pozostałości obiektywizmu, jakie we mnie się tliły. Hormony zaczynają we mnie buzować i przyznam szczerze: mam niezmierną ochotę przegryźć tętnicę każdemu przedstawicielowi płci przeciwnej, ale tuż przed tym, po prostu się przytulić do niego i trwać w takim stanie, dopóki ten się nie odezwie. Wtedy oczywiście przechodzimy do wcześniejszego zamierzenia. 
Idąc z Ewcią przez ulice mojego zapyziałego miasteczka, stwierdziłyśmy bardzo ciekawą rzecz. Mianowicie: nieważne jak bardzo nienawidziłybyśmy facetów, nieważne jak bardzo dawaliby nam w kość lub nie rozumiałybyśmy ich zachowań (bo byśmy sobie dopowiadały tryliard różnych scenariuszy plus analizowały każde słowo, każde spojrzenie, pierdnięcie, westchnięcie, itd.) – my i tak nie będziemy potrafiły na dłuższą metę bez nich żyć. Jasne, rok, dwa. Trzynaście. Niektóre kobitki postanowią pójść do zakonu, inne zostaną lesbijkami, ale ta ostatnia część się zbuntuje, tupnie nogą i krzyknie: JA CHCĘ CHŁOPA! I tyle. 
My po prostu jesteśmy stworzone do tego, aby kogoś mieć. Nawet jeśli się do tego żadna nie przyzna, a największe feministki zaczną głosować i wydzierać te swoje pyskate mordki: tak już jest. I nie mówię tutaj o tym, że kobieta nie da rady sobie bez faceta – bo da, ale przytulanie się do puchatego psa lub poduszki w końcu jej przestanie wystarczać, tak samo jak jakiś tam gumowy przyjaciel schowany pod łóżkiem. 
Możemy udawać twarde, samowystarczalne zołzy, ale na dobrą sprawę – pragniemy mieć kogoś bliskiego. Nawet na jedną, krótką chwilę, co wcale nie usprawiedliwia zachowywania się jak latające desperatki, które za wszelką cenę muszą znaleźć mężczyznę/faceta/chłopaka/whatever – tutaj mówimy definitywne: NIE.
Julia bez Romea radzi: czasami człowiekowi naprawdę jest ciężko, nie może zapominać o swojej wartości. Nawet jeśli jest nam fatalnie, czujemy się samotne, nigdy, ale to PRZENIGDY nie próbujcie robić z siebie zdesperowanych panienek, które oddadzą wszystko za chwilę zainteresowania drugiej osoby. Dziewczyny, po prostu nie. Lepiej przeczekać, poużalać się nad sobą, wypić lampkę wina, wziąć długą kąpiel (lub prysznic jak ktoś wanny pozbawiony), obejrzeć film, pogadać z przyjaciółką, wypłakać się za wszystkie czasy. A gdy PMS się skończy i okrutna ciotka odjedzie czerwonym autem - wszystko wróci po staremu, a hormony się uspokoją. I tak, będę tłumaczyć się tym, że WSZYSTKO JEST WINĄ HORMONÓW.

PS. Wiedzieliście, że Lawrence to po polskiemu Wawrzyniec? A Santiago – Jakub? Patrzcie, ile się człowiek może nauczyć. 

środa, 11 września 2013

Przyjaźń

–  w tym rozdziale dowiecie się o jałowości (ale i prawdziwej cenie) niektórych  znajomości.

Na wstępie, nim cokolwiek napiszę zgodnego z głównym tematem, chciałabym serdecznie podziękować wszystkim, którzy tego bloga czytają, komentują, obserwują i co tylko. Jest mi niezmiernie miło, że są tacy, którzy uważają moje lanie wody za interesujące, a przede wszystkim – za coś, co im pomaga. Maniu, Motyko, Shane (o której również się w końcu coś znajdzie), Ewcia (i o niej również), Fluffy i wiele innych – dziękuję.

Do posłuchania polecam również to (bardzo nastroiło mnie do napisania tego wpisu):


No i zaczynamy.
Każdy z nas miał taką osobę, na której mógł polegać niemalże w każdej możliwej chwili; potrafił się wyżalić, wypłakać, opowiedzieć o wszystkim, a przy tym ta osoba stawała się naszym towarzyszem na dobre i złe. Wielu z nas myślało, że możemy polegać na tej osobistości, że ta przyjaźń lub jakkolwiek inaczej nazwać tę relację, będzie trwała wiecznie. Że jako staruszkowie będziemy zapieprzać o laskach, niczym stare trabanty, pozostawiając za sobą nieprzyjemną dla wielu woń, choć podczas rozmowy i przekrzykiwania się nawzajem, żadne z nas nie zwróciłoby uwagi na jakiś zapach. Ważne, by osoba idąca obok miała mniejsze bóle reumatyczne niż ostatnio, a rozrusznik serca drugiej działał jak należy. Idylliczna wizja, prawda? I owszem, wielu z nas będzie miało takiego przyjaciela, który okaże się tym na dobre i na złe – takiego człowieka, którego nie będzie brzydził nasz widok w rozciągniętym dresie, a jeśli już to dostaniemy porządnego kopniaka w tyłek tylko dlatego, żebyśmy w końcu się ogarnęli, bo ileż można. Ten przyjaciel będzie trzymał nam głowę nad kiblem, gdy nie dotrwamy do końca imprezy w pełnej trzeźwości (umysłu ,oczywiście), a wizja zarzyganego stroju jest gorsza od pilnowania czy się nie topimy w klozecie. I ten sam będzie cieszył się naszym szczęściem, ale także nie zawaha nam się dać po mordzie, gdy zaczniemy robić z siebie debili.
Ale zanim trafimy na takiego prawdziwego przyjaciela... Musimy poznać wielu, którzy się nimi nie okażą. Którzy z początku mogą być kimś nam bliskim (lub my sami przypniemy im taką etykietkę), zaufanym. Którzy nagle zaczną oddziaływać na nas, naszą osobowość, decyzje jakie podejmujemy. Przykłady takich osób... Jest ich mnóstwo, a przynajmniej ja z własnego doświadczenia mogę coś na ten temat wspomnieć.
Nie będę opisywała całej historii tych znajomości, ani nie uwzględnię osób, które się z tym łączyły. Skupię się przede wszystkim na uczuciu, jakie towarzyszyło każdemu z takich zawodów, dobrze? Tak będzie łatwiej (przynajmniej mam nadzieję) niektórym to zrozumieć.
Wyobraźcie sobie szczeniaka, którego ktoś zabrał ze schroniska. Pies zaczyna darzyć zaufaniem człowieka, przełamuje się, przywiązuje do nowego właściciela i traktuje go jako członka stada – swojego własnego, które należy bronić, kochać i szanować każdego z bliskich. Czasami zdarzają się scysje, gdy szczeniak nabroi albo właściciel pozwoli sobie za dużo. Wtedy jedno lub drugie trzyma dystans, jednak zawsze któreś się przełamuje i albo człowiek podrzuca smakołyk zwierzęciu, albo psiak podchodzi i trąca wilgotnym nosem rękę pana. Pewnego dnia właściciel pakuje szczeniaka do samochodu, niczym przed wycieczką nad wodę, do parku, pola, gdziekolwiek. Pies chodzi podekscytowany, szczęśliwy. I auto się zatrzymuje. Pan wychodzi, wyprowadza zwierzę przy pomocy smyczy... I prowadzi do najbliższego drzewa, do którego go przywiązuje. A potem odjeżdża. Tak po prostu.
Jak się może czuć taki psiak? Zdradzony, upokorzony, zraniony. Tęskni, szarpie się. I znowu przestaje ufać. Przestaje wierzyć w to, że ludzie jednak potrafią mieć dobre serca. Ale to daje mu siłę. Uczy. I z czasem rośnie na owczarka niemieckiego, którego każdy się boi. I to on ma szacunek wywołany strachem innych. Nawet, jeśli nie ma przyjaciela
Na przykładzie tej alegorii chciałam pokazać, jak mniej więcej czuje się człowiek, który stracił kogoś takiego. Jak bardzo nieufny się staje, zgorzkniały i pozbawiony nadziei na to, że wokół znajdzie się ktokolwiek serdeczny. Ale takie doświadczenia, poza pewnym niszczeniem cząstki "starych nas", dodają kolejną, nową – są budulcem osób, które widzimy aktualnie w lustrze. Z każdym dniem stajemy się silniejsi, walczymy, aż w końcu pojawia się ktoś, kto pokazuje, że nasza awersja i alergiczna niechęć do przyjaźni nie powinna przesłaniać nam patrzenia na innych. Taki człowiek wyciąga do nas rękę, nawet jeśli my ją gryziemy i odrzucamy. Nie ustępuje, aż w końcu podnosimy się, rozglądamy niczym człowiek, który po raz pierwszy widzi świat dookoła. Wszystko wydaje się być inne – ludzie, budynki, pogoda. I co z tego, że leje? Można biegać w deszczu bez parasolki! Zimno? Sypie śnieg? Chodźmy razem po chodniku, wzajemnie podtrzymując się i najwyżej upadając równocześnie na twardą, lodowatą ziemię. Właśnie w takich chwilach zyskujemy przyjaciela. Takiego, który nas nie zostawi w lesie, nie oleje, nie zapomni. Prawdziwego. Jedynego. Naszego.
Julia bez Romea radzi: nie możemy płakać za straconym przyjacielem. To tylko oznacza, że dana osoba nigdy nie zasługiwała na takie miano – czy to zdradzając, czy porzucając lub w jakikolwiek inny sposób nadwerężając nasze zaufanie. Pamiętajmy jednak, by nie zamykać się na innych. By nie szukać w każdym wroga i podobieństw do osoby, która nas zraniła. Nie każdy jest skurwielem/suką bez serca. Nie każdy wbije nam nóż w plecy. A zawsze dobrze jest mieć kogoś takiego u boku. Bo nawet jeśli wszyscy by zwiedli – prawdziwy przyjaciel pozostanie z nami. Nawet, jeśli tego nie będziemy chcieli. Koniec.

niedziela, 8 września 2013

Przeszłość

– innymi słowy: "gdy ciało A oddziałuje na ciało B, ciało C się nie... Wchrzania". 

Dosyć brutalny i niezwykle dosadny wstęp, ale jak się zaczyna takie tematy, to trzeba z grubej rury, ot co! Z góry ostrzegam, że poza tym kwiatkiem na górze, pewnie pojawią się i inne jemu podobne, za które przepraszam czytelników o bardzo słabych nerwach. Hugsy, lovvki i tak dalej.
Przez ostatni... Tydzień – może dwa – robiłam za kogoś w rodzaju powiernika, psychologa i księdza w jednym. Słuchałam, pocieszałam, obiecywałam pomoc i doradzałam na wszelkie możliwe sposoby, gimnastykując się tak, jak to tylko jest możliwe przy mojej (odwzajemnionej) niechęci do jakichkolwiek zajęć ruchowych. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że znam perspektywę tylko jednej ze stron, tej oburzonej, kobiecej, która potrzebuje odnalezienia ujścia swoich nieprzyjemnych myśli i emocji, które nią targają od czasu... No właśnie, jakiego? A od chwili, gdy właśnie ta cała przeszłość postanawia odnowić zakurzone kontakty z lubym Motyki.
Pierwsza myśl: a co jej przeszkadza? Mogą się spotykać, rozmawiać, wszystkie chwyty dozwolone, prawda? No niekoniecznie, moi mili.
Osobiście nie uznaję czegoś takiego jak "przyjaźń po zakończonym związku". Nie i koniec. Dwoje ludzi przeżyło ze sobą naprawdę wiele (czasem aż ZBYT wiele), targały nimi takie uczucia, że nie sposób jest całkowicie obojętnie się wobec siebie obchodzić. Owszem, są takie osoby, które mogą pozostać w dobrych stosunkach, aczkolwiek to bardzo rzadkie przypadki, a najczęściej do rozpadu związku dochodzi z decyzji dwóch stron – a dlaczego – to mnie już nie interesuje.
A teraz wróćmy do wcześniejszych refleksji dotyczących historii Motyki. W bardzo telegraficznym skrócie postaram się wam to przedstawić, mając nadzieję, że ktokolwiek cokolwiek z tego zrozumie. 
Panna LoNNR (Lepiej o Niej Nie Rozmawiać - przyp. red.), czyli przeszłość pana Motykowego (faceta, z którym spotyka się Motyka) odezwała się do chłopięcia na znanym wszem i wobec fejsbuczku. Doszło do wymiany zdań między nimi, jednak całkiem miłej, czego się nie powinno spodziewać w chwilach, gdy wcześniej Motykowy niekoniecznie kulturalnie się wyrażał o Pannie LoNNR. I niby wszystko miło się odbyło, pogadali sobie... No ale! Zawsze musi coś być jakieś drugie dno, prawda? 
Osobiście tego nie popieram i nie mogłabym w jakikolwiek sposób pozwolić sobie na takie zachowanie, ale cóż. To tyko moje zdanie, nie mi oceniać coś, co już się stało. Tak czy siak, Motyka przeczytała kilka wiadomości, którymi się wymienili, wpadając w pewną panikę. I oczywiście napisała do mnie, zarysowując rozmowę, z której wynikło nic innego, jak chęć odnowienia kontaktów z Panną LoNNR ze strony jej chłopaka, a także fakt, iż wykręcając się złym samopoczuciem nie przyjechał do niej, aczkolwiek zaprosił do swojego domu własną byłą. Dlaczego? Nie wiadomo. Ponoć potrzebowała się wyżalić. Tylko dlaczego prosi o rozmowę gościa, z którym była, a potem jeszcze zdradziła z nim swojego ówczesnego wtedy faceta? Nie wiadomo.
Nie dziwmy się, że Motyczka mogła się zirytować. Chociaż z drugiej strony... Może za dużo sobie dopowiadała? Może po prostu ten strach przed przeszłością i zranieniem sprawia, że przestaje myśleć w jakikolwiek sposób racjonalnie? Tylko jak wytłumaczyć fakt, iż za pierwszym razem została okłamana? I dopiero moment, w którym dała Motykowemu znać o wiedzy na temat całego tajemniczego spotkania tych dwojga sprawił, że przyznał się do tego, iż takowe miało miejsce? 
Przykładów –  poza tym u góry – jest wiele, wiele więcej. Jak chociażby Mania, która czuje awersje do wszystkiego, co związane z byłą miłością (czy tam zauroczeniem) jej lubego; począwszy od zdrobnień jakimi ją obdarza po pewne nawyki, których bidulka się nabawił będąc z tamtą jędzą (tak, nie lubiłam tępej krowy). My, kobiety, mamy to do siebie, że pragniemy być ostatnimi miłościami, kochankami, przyjaciółkami swoich partnerów. Szczególnie w chwilach, gdy zakochujemy się na zabój. I nie lubimy się dzielić. I nie tylko my. Mężczyźni również. Panowie, wyobrażacie sobie, że będąc w związku z ukochaną, nagle okazuje się, że musicie ją wypuszczać z ramion, bo ktoś inny też ma do niej prawo? Albo nie możecie sobie pozwolić na chwilę sam na sam, bo ktoś wiecznie wydzwania? 
Tak mniej więcej działa przeszłość, której nie odgrodzimy grubym murem: wraca, bardzo często mieszając w naszym teraźniejszym życiu i relacjach z aktualnymi partnerami. I nie musi robić zbyt wiele wystarczy że jest, a nam ukochana osoba lub my mamy świadomość, że raptem kilka lat, miesięcy, tygodni  temu to ta osoba siedziała z naszym chłopakiem/naszą dziewczyną i robiła te same rzeczy, co my teraz. Cholera bierze, nie? 
Julia bez Romea radzi: Przeszłość jest niezwykle ważna dla naszego rozwoju pod względem emocjonalnym i nie tylko. To właśnie ona kształtuje nasze charaktery i sprawia, że uczymy się (lub staramy się to robić) na własnych błędach. Nieważne, czy to mowa o doborze partnerów, stylu ubierania, bądź towarzystwie w jakim przyjdzie nam się obracać – przeszłość w jakiejkolwiek postaci ma na nas wpływ. Jednak należy pamiętać o jednej, podstawowej rzeczy: nie można mieszać ze sobą czasów, czy to pod względem gramatycznym, estetycznym, ale także jakimkolwiek innym, bo to się gryzie, paskudzi wszystko i pieprzy. Dlatego przeszłość niech pozostanie przeszłością, teraźniejszość – teraźniejszością, a przyszłość pozostanie nam nieznana. Tak będzie najlepiej dla wszystkich. A zważywszy na moje uwielbienie do spoilerów, dostaniecie jeden, największy: I TAK WSZYSCY UMRZEMY.
PS. A może macie jakiś pomysł, co taka Motyka może zrobić? Piszcie w komentarzach lub na podanego niżej maila.


Zapraszam wszystkich czytelników do obserwowania bloga tam poniżej, a także do polubienia strony na fejsbuku (a to już powyżej, w zakładce "Polub!"). 
Jeśli macie jakieś pytania, problemy czy nawet chcecie pogadać – piszcie na maila: kontakt.jbr@gmail.com. Postaram się na każdego odpisać. 

poniedziałek, 2 września 2013

Fatalne wyobrażenie

– czyli w jaki sposób życiem wyimaginowanym spieprzyć sobie realne.

Długa jazda samochodem zmusza do refleksji czy się to komuś podoba, czy nie. Szczególnie w chwilach, gdy liczenie rozjechanych żabek, kotków, piesków, lisków i wielu innych zwierzęco  podobnych tworów zaczyna się człowiekowi nudzić, a radiowa playlista zatacza koła, przez co jesteśmy zmuszeni na słuchanie wszystkich, nawet tych najbardziej irytujących kawałków. Właśnie w takich chwilach rozpoczyna się wpatrywanie w spływające po szybie krople deszczu oraz rozmyślanie nad swoim marnym żywotem.
Jadąc cztery godziny, cały czas siedząc na tyłku, który najnormalniej w świecie mi zdrętwiał, byłam święcie przekonana, że to co zobaczę, będzie dla mnie niczym objawienie. Że wyjdę z tego cholernego auta i powiem: "tak, właśnie w tej chwili zmienia się całe moje życie". I wiecie co się stało? Nic. Zero. Wciąż jestem tą samą, gderliwą zołzą, którą byłam, a jedynym niuansem w moim marnym żywocie jest fakt, że znalazłam mieszkanie na czas tak wyczekiwanego studiowania (ucieczki z rodzinnego domu w celu pozornego wkroczenia w dorosłość i poznania nowych ludzi, których można irytować - przyp. red.). I właśnie w tamtej chwili doszło do mnie jedno – stworzyłam sobie obraz tego całego miasta, obmyśliłam szczegółowo plan całego pobytu, co na dobrą sprawę, odbiegało całkowicie od tego, co mnie tam spotkało. Idąc z powrotem do ciasnego auta z twardym zawieszeniem i niewygodnymi siedzeniami, zostałam zmuszona dołączyć do tego jeszcze jeden wniosek: tak nie dzieje się tylko w przypadku miejsc, ale i ludzi. Szczególnie pod względem relacji międzyludzkich.
Ręce do góry, która lub który z czytających tę paplaninę nie ma w głowie wyobrażonej osoby, która posiada tryliard lubianych przez nas cech i zero wad. A jeśli już jakieś się znajdują... To i tak traktujemy je jako coś pożądanego. No dalej. Niewielu z was, prawda?
Rozmawiając z wieloma kobietami zauważyłam, że mamy ogromne wymagania pod względem mężczyzn. Wszystko przez takiego jednego, który tkwi w naszej głowie, pokazując swoje mięśnie Apolla, urodę modela rodem z rozkładówek magazynów modowych, a najlepiej żeby jeszcze miał w sobie mnóstwo z bad boya, który względem nas będzie czuły, kochany i w ogóle ach. Przez takiego Marcela, Łukasza, Dominika, Dawida czy innego Williama (dla fanek obcokrajowców) całkowicie skreślamy ludzi znajdujących się dookoła nas. Facet może być brunetem o brązowych oczach, mieć świetny charakter, przychylać nam nieba, ale my go odrzucamy, bo czekamy na takiego blondyna z błękitnymi oczami i hollywoodzkim uśmiechem, który od razu zdobędzie nasze serca. 
Sęk w tym, że on nigdy nie przychodzi. Nie podjeżdża na białym koniu (czy tam harleyu davidsonie, jak kto woli) pod nasze okna, śpiewając miłosną serenadę, a przy okazji tłukąc każdego przedstawiciela płci męskiej, który śmie na nas spojrzeć. Spytajcie wasze matki, babki, prababki, ciotki czy inne sąsiadki, które mają mężów, uważane są za szczęśliwe, itp. Zapytajcie się ich, czy one miały w swoim życiu taki ideał, dla którego mogłyby rzucić wszystko. I czy do nich należał ich aktualny partner. Wiele machnie ręką, przegoni, ale tylko niewielka ilość stwierdzi, że marzyła o tym starym zgredzie siedzącym z piwskiem przed telewizorem. 
Tak samo jest w drugą stronę, Drodzy Panowie: dziewczynę z idealną figurą, nieskazitelną cerą, błyszczącymi włosami, itd. znajdziecie tylko w magazynach, gdzie zazwyczaj kobiety są traktowane poczwórną warstwą make-upu marki Photoshop, która sprawia, że ich ciało jest jędrniejsze, figura wspaniała, a cała otoczka sprawia, że aż nie można oderwać wzroku od tejże osoby. 
Przyznam się, że nawet ja, która aktualnie umoralnia każdego czytającego ten żałosny tekst, mam takiego swojego facecika, dla którego mogłabym i zostać fanką disco polo – chociaż... No z tym byłoby już trudno. Mam nadzieję, że aluzja zrozumiana. 
Gość ma nietypowe imię, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, niebieskie oczy, ciemne włosy, tatuaż niczym John Mayer, a najlepiej gdyby w ogóle przypominał Henry'ego Cavilla i mówił ochrypłym, niskim głosem z dodatkiem angielskiego akcentu, którym wykorzystywałby mnie do zrobienia wszystkiego. Ale ja wiem, że jego nie ma. A nawet jeśli, gość w życiu by na mnie nie spojrzał.

Dlatego Julia bez Romea radzi: wyobrażenie naszego idealnego partnera życiowego, mieszkania, dzieci, przyszłego życia może nam towarzyszyć, owszem Jednak należy oddzielić grubą, nieprzepuszczalną krechą wyimaginowany świat od realnego, przestać kręcić nosem i rozejrzeć się. Może ten chłopak, którego mijacie codziennie na ulicy ma w sobie coś z zawadiaki, ale daleko mu do romantyka? Albo ta dziewczyna siedząca obok: jest inteligentna, aczkolwiek daleko jej do superwychudzonej modelki. Może czas przejrzeć na oczy i zdać sobie sprawę, że nasze życie to nie serial ani książka, które powinny być dla nas rozrywką, a nie drogowskazem w dalszym życiu? I może w końcu czas napisać swoją własną historię, a nie wzorować się na czyjejś wyobraźni? 

Ruszyła strona na fejsbuku. Link tutaj. Jeśli ktoś jest zainteresowany.

niedziela, 1 września 2013

Pierwszy wpis

- czyli coś rzuconego na pierwszy ogień i pożarcie wrednym istotom.

Szczerze powiedziawszy, jakoś specjalnie nie byłam fanką spisywania swoich myśli w formie internetowego pamiętnika. Nawet, jeśli dostęp do niego byłby ograniczony jakimś fikuśnym hasłem lub zablokowałabym możliwość czytania go osobom postronnym – wciąż czułabym swojego rodzaju awersję i niepewność, że jednak ktoś to przeczyta i dowie się, że taka głupia dziewucha zauroczyła się w kimś tam albo spóźnia jej się znienawidzony okres, itepe, itede. 
Teraz pozostaje pytanie: co się zmieniło? Ano, nic. Bo dalej nie mam zamiaru opisywać przebiegu mojego cyklu miesiączkowego ani (nieistniejącego) życia seksualnego. I nasuwa się kolejne pytanie: to o czym ta wariatka będzie pisać? Tutaj odpowiedź będzie o wiele bardziej skomplikowana, więc możecie od razu przejść na sam koniec następnego akapitu, jeśli nie chce wam się tego czytać. 
Bycie kobietą i posiadanie kobiecej psychiki wiąże się z pewnymi niepisanymi prawami, o których wielu mężczyzn nie ma zielonego pojęcia. Dlatego Kochane Samce możecie to potraktować jako formę poradnika, a Drogie Przedstawicielki Płci Pięknej – jako lekturę podczas naprawdę dołującego dnia. Może któremuś z czytelników pomoże to, co zostanie tutaj zawarte? Cholera wie. 
Tak czy owak. Pewnego dnia, po rozmowie z Motyką, zdałam sobie sprawę z tego, że patrzenie kobiet jest naprawdę specyficzne. I nie tylko dlatego, że wiele z nich obarcza mężczyzn winami za całe zło tego świata (za co was, chłopcy, serdecznie przepraszam), ale także same sobie utrudniają życie. Na pewno zostanę uznana za hipokrytkę, które na dobrą sprawę sama popełnia mnóstwo błędów (z czym się nie kryję), ale postanowiłam nieco pomóc i sobie, i osobom, które mają problem ze zrozumieniem działań płci im przeciwnej. 
I nie, to nie będzie kolejny blog z cyklu: „faceci to są parszywe świnie, a kobiety są wiecznie biedne, bo nikt ich nie kocha”. Nie. My, niewolnice pieprzonych hormonów i naszych nastrojów podczas tego całego miesięcznego cyklu również jesteśmy sobie same winne. Nie we wszystkim, to prawda, ale nie możemy nazwać się niewinnymi. 
Ale teraz za bardzo odbiegłam od tematu, przepraszam. Lubię dygresje, musicie mi to wybaczyć, bowiem będą się pojawiać naprawdę często. 
Wracając do tematu głównego, czyli co mam zamiar umieścić na tym blogu. Ano historie wzięte z mojego własnego życia, przemyślenia z nimi związane i swojego rodzaju podsumowanie, które ma na celu otworzenie oczom zarówno babom i chłopom, co robią źle i co powinni zmienić. Czyli na dobrą sprawę, pieprzenie o dupie Maryni w wykonaniu wziętej z jakiegoś zapyziałego grajdoła panienki. Jak teraz, chociażby. 
To tyle, kilka słów wstępu, które nie wniosły raczej nic wielkiego do życia kogokolwiek. 

Dlatego Julia bez Romea radzi: zaopatrzcie się w cierpliwość, niedługo pojawi się coś bardziej konstruktywnego. 

A tutaj jest kontakt do osób, które mają zamiar zasypać mnie swoimi historiami, refleksjami, a uważają komentarze na blogspocie za zło: kontakt.jbr@gmail.com.

Ci, którzy znoszą tę całą paplaninę

Łączna liczba wyświetleń

Follow this blog with bloglovin

Follow on Bloglovin